czwartek, 15 stycznia 2015

Forma życia, jak to zrobić, cz.1- podejście do jedzenia

Forma życia- the way I did it 

Styczeń w pełni, plany bikini takie modne, siłownie pełne, a diety takie z poświęceniem realizowane. Czy ktoś z was tego nie zna? Też kilka razy w życiu to przerabiałam, niestety bez jakichś spektakularnych efektów.  A w tym roku mój styczeń wygląda zupełnie inaczej, obiecałam sobie do końca stycznia zrezygnować ze sportu, jem zdrowo, ale nadal podjadam czekoladę, przekroczyłam już dawno 20 rok życia, więc moja naturalna przemiana materii z pewnością nie jest związana z intensywnym dojrzewaniem i zwolniła w stosunku do lat młodzieńczych. Mimo to nadal nie odbiegłam daleko od mojej formy życia, którą udało mi się zdobyć w zeszłym roku. Jak to możliwe? Z dwóch powodów, w zeszłym roku zmieniłam sposób myślenia i też nie ukrywam, że poświęciłam baaaaardzo dużo czasu na sport, który był i jest nadal moim priorytetem (mam małą kontuzję kolana i chcę ją najpierw porządnie wyleczyć, żeby znów móc ćwiczyć na full i nie narażać się na kolejne przerwy- stąd moje nietypowe postanowienie, aby nie ćwiczyć wcale- bo na pół gwizdka nie umiem).

Chcecie wiedzieć jak to zrobiłam? Postaram się to rozebrać na czynniki pierwsze. Kiedyś robiłam dużo błędów, co chwilę byłam na jakiejś diecie, byłam bardzo w związku z tym nieszczęśliwa, bo nie lubię kiedy w życiu cokolwiek mnie ogranicza. Zupełnie nielogiczne wydaje mi się, żeby się powstrzymywać od spróbowania  jedzenia, którego nie mam okazji jeść na co dzień, kiedy np. trafiam do nowej restauracji, albo mam okazję na pyszny babciny obiad. Zamiast się ograniczać, zmieniłam myślenie i uznałam, że na co dzień unikam shitu i zapychaczy i nie jem czegoś co nie jest supersmaczne (burgery są supersmaczne to wiadomo, że zjem ;)), a ma kalorie tylko dlatego, że nie chciało mi się mieć przy sobie przekąsek typu morele, albo kabanosy (tak wiem, bardzo to seksi, szczególnie jeśli wystają z torebki w panterę, but who cares ;)), a złapał mnie głód. Nie, wg mnie lepiej nie jeść nic niż „tracić kalorie” na byle co. Ale jak dużo trenuję to mnie momentami trzęsie z głodu więc, warto coś przy sobie mieć. Nie jadam też na siłę rzeczy, które mi nie smakowały, a były teoretycznie dietetyczne i świetne na odchudzanie. A jak miałam okazję zjeść na obiad niedzielny, który zawierał zdecydowanie więcej węgli i tłuszczów niż ustawa przewiduje to robiłam to z radością, bez śladów wyrzutów sumienia, bo z moich wyliczeń wynikało, że bardziej kalkuluje się mieć z tego przyjemność i zrobić kilka minut więcej na kolejnym treningu niż stracić okazję na miłe chwilę w rodzinnym gronie tylko dlatego, że modnie jest mieć obsesję na punkcie liczenia kalorii. Oczywiście, że zdarzają mi się tygodnie, w których każdy dzień jest dniem cheat meala, ale nie stresuję się tym zbytni. Na co dzień starałam się jeść jak najzdrowiej, ale również tak żeby się nie zniechęcić- z produktów „zdrowych” wybrałam te, które również mi smakują i starałam się zawsze mieć w domu jakiś „zestaw obowiązkowy” i więcej warzyw. To, by było na tyle z mojej matematyki w kuchni i liczenia kalorii;). Zawsze starałam się również jeść śniadanie i posiłek potreningowy, ale to nie znaczy, że zawsze się udaje. Inne zasady żywieniowe nie trafiły mi do przekonania i nie sprawdziły się przeszłości. Każdy z was, kto kiedykolwiek był na diecie wie, że czekolada smakuje najlepiej kiedy jest zakazana. Po co więc samemu wystawiać się na niepotrzebne wyzwania i cierpienia? Lepiej zakombinować od drugiej strony, wszystko jest dozwolone i jak masz ochotę na czekoladę to po prostu po nią sięgasz, ale zjesz trochę i Ci się odechce, a jak jesteś na diecie to nie myślisz o niczym innym, jak już się skusisz to zjesz całą, a później chodzisz z wyrzutami sumienia i w głowie powtarzasz epitety o grubych ludziach i mnogich podbródkach. Który wariant bardziej Ci się podoba? Bo ja, nie mam wątpliwości ;)

CDN


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz